Stare Miasto

W porządku europejskim wielkie dziś rozstrzyga się pytanie.

Weszło w modę, a Napoleon III dał tego pierwszy przykład, żeby ile możności rozszerzać, uzdrawiać, prostować ulice, niszczyć stare domy, ciemne przejścia, place zacieśnione, w ogóle to wszystko, co dawniejsze wieki przypomina. Zaledwie niektóre kościoły, pałace, gmachy historyczne, odznaczające się pięknym kształtem, albo pamiątkami dziejowemi do nich przywiązanemi, zdołają oprzeć się temu potokowi zburzenia, na wywołanie którego wpłynęły głównie powody sanitarne i estetyczne. 

Już teraz, a tem bardziej za jakie lat dwadzieścia albo trzydzieści, zwidzając naprzykład Paryż, trudno sobie będzie zdać sprawę o dawniejszej jego powierzchowności, bo nowe miasto całkiem prawie zastąpiło tam stare.

A dzieje się z tem jak z niektóremi nowocześnemi zastosowaniami, odejmującemi wiele poezyi życiu: nowy system znajduje mnóstwo zapalonych przeciwników i wytrwałych obrońców. Ci krzyczą na świętokradztwo i bezczeszczenie dawnych pamiątek; tamci odpowiadają w imię cywilizacyi i uwzględnienia dobra ogółu.

Kto ma słuszność?.....

Warszawa, w ogóle wzięta, nie ma wcale fizyognomii dawnego miasta. Pod tym względem Kraków a nawet Lublin, daleko charakterystyczniejszemi są od niej. Podobna ona dosyć do wszystkich prawie większych miast europejskich, których wzrostowi i rozwojowi traf przewodniczył i które stopniowo, powoli, nie wiedząc prawie o tem, uzyskały pierwszeństwo i na czele innych miast krajowych stanęły.

Nie tu miejsce wyliczać powody które na ten wzrost wpłynąć mogły; dla myśliciela i badacza dziejów są one widoczne, bo wskazują je samo   położenie i stosunki miejscowe.

Warszawa, jak każde miasto sięgające mniej więcej odległej przeszłości, posiada swoję kolebkę, swój kapitol, miejsce które było pierwszym jej zawiązkiem i głównem życiem.

Tą kolebką Warszawy jest Stare miasto.

Ta wiekowa dzielnica, zamknąwszy się w ciasnych murach swoich, patrzała przez długie lata; jak ruch, ożywienie, świetność, w ogóle to co stanowi główne żywioły życia miejskiego, rozciągały się wokoło niej i coraz dalej od niej. Jedna tylko Wisła pozostała nieruchomie w łożysku swojem, i z podnóża tych samych murów, które przed wiekami opływała, w cichą noc letnią szepcze jeszcze staremu grodowi o dawno ubiegłych czasach.

Stare miasto! - Wiem z góry że wielu z was, czytelnicy, rzadko, bardzo rzadko tam zachodzić się zdarza. A jeżeli w wędrówkach swych miejskich zabłądzicie do tej odosobnionej dzielnicy, to przechodzicie obojętni, śpiesząc się by wyjść coprędzej z tego wiecznego prawie cienia i zduszonego powietrza, w przestroniejsze, widniejsze i okazalsze ulice.

A jednak dla tych którzy nie są stanowczymi zwolennikami owej myśli poświęcenia wszystkiego dla wygody i symetryi; dla tych którzy zamknięci w ciasnym wagonie kolei żelaznej, marzą jeszcze o owej dawnej podróży, tak słusznie u nas rzemiennym dyszlem zwanej, a dozwalającej poznać, odczuć, zastanowić się; dla tych którzy nie są bezprzestannie trawieni tą gorączkową żądzą pędzenia ciągle naprzód i uprzątania wszystkiego przed swojemi krokami, bez rzucenia wzroku w tył, gdzie tyle jednak pokoleń zmartwiało już w pochodzie, - dla tych wszystkich, mówię, Stare miasto Warszawy, choć niebardzo bogate w pamiątki i wspomnienia historyczne, dziwnie poetyczny przedstawia powab.

Bo w istocie, wszedłszy tam, czujesz że cię odmienna jakaś atmosfera ogarnęła. Inne ulice Warszawy, naprzykład Krakowskie Przedmieście, mianowicie część jego ciągnąca się pomiędzy zamkiem a kościołem księży karmelitów, zachowały także niemało domów starożytnych. Ale pozór tych domów odmienił się, odmłodniały one, zlały się z otaczającą je nową i świetną fizyognomią miasta, przyozdobiły się wystawnemi sklepami, ustroiły w błyszczące szyldy i przemawiają do przechodniów przystępnym dla nich przemysłowym, handlowym i zbytkowym językiem. Ani zewnętrzny nastrój, ani wewnętrzny kształt tych domów nie zdradza ich letniości szanownej; sienie rozwidniły się, uwygodniły schody, obicia i malowania poszły za gustem tegoczesnym, a nawet w samym układzie pokojów jest coś co przekonywa, że nowożytny mieszkaniec, ów warszawianin z Saskiego ogrodu i Szwajcarskiej doliny, co jeździ koleją żelazną, był we Wrocławiu, Dreźnie, a nawet Paryżu, co trzyma guwernantkę Francuzkę do dzieci i niejeden wieczór w resursie kupieckiej przepędza, że ten warszawianin, mówię, znajdzie tam dogodne dla siebie pomieszczenie i nie powstydzi się tego pomieszkania, ze starych na nowe wyłatanego kształtów.

Ale ze Starem miastem dzieje się inaczej. Tam, pomimo koniecznych pomalowań zewnątrz i odnowień wewnątrz poczynionych, pozostała jednak nietknięta prawie dawna fizyognomia. Wszędzie tenże sam dół, w którym podwójne drzwi, od sklepu i od sieni, żelaznemi zaparte są wrotami. Taż sama sień wązka, długa, sklepiona, ciemna, kamiennemi wykładana taflami, prowadzi na schody, przy wstępie na które bezużyteczne oko odstępuje kierownictwa ręce i nodze. I dziwna tam dzieje się przemiana, przeciwna nowym pojęciom sztuki budowania domów: im dalej w górę, tem bliżej do światła. A na ostatniem piętrze, zwykle czwartem albo piątem, widno jak w latarni, bo i rzeczywiście prawdziwą latarnię stanowi ów szczyt dachu szklany, o szklanych nieraz ścianach, którego rzeczywistem przeznaczeniem jest oświecać schody w całej ich rozciągłości, a który, przywalony ciężarem zimowego śniegu i błota, a dymu i kurzu letniego, zaledwie sam na siebie i na najbliższe swoje sąsiedztwo połowicznie starczy.

Domy owe staromiejskie odznaczają się wszystkie wązkim a wysokim za to frontem. Dwa, trzy, cztery najwyżej okna od ulicy starczyły na okazałość ojców i dziadów tych, którym teraz w rozległych apartamentach trudno się pomieścić. Samo z siebie się rozumie, że i wewnętrzny układ pokojów, szedł za zewnętrznym kształtem domu. Było ich i jest trzy albo cztery najwyżej na jednem piętrze, ale wygodne, ale ciepłe, ale o silnych ścianach; sprzęty nie tańczą w nich walca za lada przejazdem wozu na ulicy, a słowo wyrzeczone w sieni, nie da się słyszeć na drugiem piętrze, przez filigranowe przechodząc mury.

Tam przynajmniej można znaleźć bezpieczeństwo od zagłuszającego sąsiedztwa fortepianów; bo też i fortepianów tam mało.

A cóż powiedzieć o tych starożytnych piecach, z wyżłobionemi w różne esy i floresy kaflami, które przetrwały i przetrwają najwykwintniejsze pomysły naszych nowożytnych fabryk; o tych potężnych drzwiach, odrzwiach i ramach u okien, które raz założone, nie niszczeją, jak chyba z całym domem; o tych zamkach, co dziś jeszcze na ciężką próbę mogłyby wystawić sztukę złodziejską; o tych dziwnie połączonych z sobą i pokrzyżowanych wiązaniach dachu, będących wszędzie prawie ze schodów na widoku, ażeby czujne oko właściciela mogło w każdym czasie dostrzedz, czy jaki nieporządek nie wkradł się w tę potężną całość i nie grozi jej zniszczeniem; o tych lochach, silnie zagłębionych w ziemię. często dwupiętrowych, w których, jak u Fukiera naprzykład, przechowują się odwieczne wina, pokryte nietkniętą od lat dawnych oponą pajęczyny, które tyle już pokoleń przeżyły!.....

Budujący te domy nie mieli przedewszystkiem na widoku własnej fantazyi, kaprysu albo wygody, jak to się dzisiaj po większej części dzieje. Im szło o całość, o ogólny pozór miasta. Więc jedne przystają do drugich i stanowią jakby wzajemne dopełnienie. Oko obejmujące całą połać, pojmuje odrazu że to jedna i taż sama rodzina, że to: brat stoi przy bracie, że domy jak i ci którzy je zamieszkiwali, to krewni, przyjaciele, swatowie i w ogóle ludzie z jednej parafii. Serca przechodziły przez ściany, dłonie ściskały się z okien. Znali się wszyscy i umieli wzajemnie oceniać. A jako zawsze chwała Boża była u nich na pierwszem miejscu, więc też i pomiędzy temi domami nieraz kościół przy kościele strzela wieżycami ku niebu, stoją otworem dla pobożnych, co za nic w świecie nie opuściliby żadnej z owych form religijnych, z których my się tak łatwo, dla zajęcia, a czasem dla rozrywki, zwalniamy. To też tam do kościoła zaledwie kilka kroków, kiedy gdzieindziej nieraz małą podłóż trzeba odbywać, zanim się na świątynię Pańską natrafi.

To braterstwo domów okazuje się i po innych, zewnętrznych cechach. Jeżeli na jednym rogu stanął dom jakich odrębnych kształtów, z wycinaniami w murze górnym, z wystającemi gzymsami, z dachem pokrytym jakimś fantastycznym, przeginającym się w półkola i łuki frontem, to i z przeciwnej strony, na drugim rogu, coś odpowiedniego koniecznie stanąć musiało. Była to solidarność murów. I aż do dzisiaj zgięte, porysowane, padanemi cegłami, z potłuczonemi szybami u okienek poddasznych, pokazują jednak resztki tej symetryi. A każdy niemal dom zostawał, razem z mieszkańcami, pod opieką świętego jakiego patrona, co strzedz miał, ludność od pożarów, chorób i innych złych przygód. Tutaj św. Marek, tam św. Anna, a tu znowu sama Najświętsza Panna, w koronie i z Dzieciąteczkiem na ręku, uśmiecha się i błogosławi poczciwemu ludowi u stóp swoich. Jeżeli zaś brakowało gdzie zewnątrz wystawionego posągu, albo obrazu, to zato wewnątrz ujrzałeś suto złocone wizerunki Najświętszej Panny częstochowskiej, które najpiękniejszą ozdobę i chlubę mieszkania stanowiły. I dzisiaj ich tam niebrak, bo jako mury dawny swój kształt, tak i serca tamecznych mieszkańców zachowały dawną swą pobożność i wiarę. 

I nie śmiejcie się z tych ciemnych sklepów, co oszklonemi drzwiami wyglądają na ulicę, żadną świetną wewnątrz nie nęcąc wystawą. Niebogate one dziś wprawdzie, bo też i potrzeby ludności zamieszkującej Stare miasto niewielkim odznaczają się wykwintem. Byle żyć uczciwie, a ochędóstwo domowe zachować i dzieciom jakikolwiek ratunek zostawić od nędzy, to już całe ich zadanie. Ale dawniej inaczej tam bywało. Dawniej, kiedy szlachta zjeżdżająca do Warszawy szukała tam sobie mieszkań i mieściła się w tych komnatach, wówczas i sklepy owe odznaczały się większą zasobnością, doborem i bogactwem, aniżeli dzisiaj najbardziej wzięte magazyny głównych naszych ulic. Składy perskich i tureckich towarów, drogocenne atłasy, adamaszki, baczmagi, altembasy i kindjaki, safiany i szale z dalekiego Wschodu sprowadzane, machramy, meszty, muchairy, multany, musulbasy, flandryjskie koronki i manele, wołoskie bajboraki, greckie koftyry, włoskie banbasy, brokadye, cymboliny i facolety, węgierskie pomady, olejki i maście pachnące, broń hiszpańska i damasceńska, drogocenne naczynia złote i srebrne, przez znakomitych wyrabiane artystów, Wschód i Zachód, wszystko to co najwykwintniejszą stronę życia stanowi mrowiło się w tych sklepach.

Nie brakło tam i na innych wygodach życia, na dowód czego przeczytajcie następujące obwieszczenie, które możecie z dzisiejszemi ogłoszeniami w gazetach porównać:

"Podaje się do wiadomości że się tu, w rynku samym starej Warszawy, na przeciwko ratusza, znajduje pan Quellus kuchmistrz, który ku wygodzie publicznej otworzył traktyernię cudzoziemskim zwyczajem, w której już wielu panów orderowych na obiadach i kolacyach z zaproszoną kompanią bywa, z chwalą i estymacyą dla tegoż kuchmistrza, że w wybornych sosach i smakach osobliwszych potrawy daje, i do tego w takiej okazałości i paradzie stoły trzyma, jak i panowie zwykli mieć stoły swoje. Zastawia cukrami, a wszystkie potrawy daje na srebrze i porcelanie, lub też na farfurze, kto i jak sobie rozkaże. Za takowy obiad osoba jedna płaci pół czerwonego złotego; z umniejszeniem zaś potraw płaci osoba jedna tynfów cztery (złp. 6 gr. 20). Przy te m ma wina różne węgierskie, francuzkie i zamorskie, za osobliwszą zapłatą. Jeżeliby zaś który pan też potrawy chciał mieć u siebie w stancyi, i to w każdym czasie może mieć, tylko swoje srebro ma na to przysłać. To obwieszczenie p. Quellus podaje dlatego, aby przyjeżdżających zawiadomił, że mogą się wybierać z domów na publikę warszawską z mniejszym ekwipażem, nie zabierając kuchni swojej, kiedy tu mniejszym kosztem mogą mieć przyzwoitą wygodę, zwłaszcza iż nie przyjmuje chyba tylko dystyngowane osoby."

A co, jakże się wam podoba ten Boucquerel owoczesny? Zdaje się iż można śmiało twierdzić, że nie brakło mu na wymowie. Obyczajem też sobie podobnych, zrobił tu spory majątek, a stara ta tradycya nie zatraciła się i u nowych Quellusów, przybywających tu żeby kosztem naszych podniebień dobrze wyładować kieszeń.

Kto zaś nie chciał przepłacać i u Quellusa wykwintnych win z zagranicy sprowadzanych, ten mógł udawać się zaraz na drugą stronę rynku, do składu win dzisiaj jeszcze na temże samem miejscu pod firmą Fukiera istniejącego, który zawsze w dobrze wytrawnych węgrzynach prym trzymał przed innemi.

Do każdego z tych domów przywiązana jest pamiątka albo tradycya jaka; ale zadługo byłoby je wszystkie wyliczać. Tutaj po prawej stronie rynku, licząc od Wisły, w dość niepokaźnej kamieniczce, mieszkała panna Urszula Meyerin, bohaterka kilku powieści, a nawet jednego z najlepszych oryginalnych naszych dramatów, która pomimo uświetnienia przez tegoczesnych autorów, dość smutną w dziejach krajowych odgrywała rolę.

          Bo kto to trzyma na uwięzi króla?
          To pan Bobola i panna Urszula;
          Komu kraj winien rząd synów Lojoli? 
          Pannie Urszuli i panu Boboli;
          Kto nas w torturach aż do łez rozczula? 
          To pan Bobola i panna Urszula;
          Kogo więc w nabój nabić jak dwie kule?
          Pana Bobolę i pannę Urszulę;
          Kim przybić nabój dla większej szparkości?
          Tobą łotrzyku i głową waszmości..."

A jakże tu nie wspomnieć o narożnej kamienicy, także na rynku, własności dawnej wielkich książąt mazowieckich, gdzie przebywali w gościnie Kiejstut, Jagiełło, Witold i wiele innych znakomitych historycznych postaci; albo o kamienicy pod numerem 43, w której umarł Hugo Kołłątaj; albo o kamienicy Dzianotowskiej, przeznaczonej na przyjmowanie posłów zagranicznych, którzy w niej aż do panowania Augusta III stawali, i o wielu innych i innych jeszcze. Dzisiaj jednak, gdy miasto z całym swoim ruchem, handlem, przemysłem, wystawą, przeniosło się na dawniejsze przedmieścia, kiedy ustały powody gromadzące w tym środkowym punkcie całą miejską i obywatelską świetność, dzisiaj Stare miasto, zachowawszy dawną powagę, utraciło wspaniałość i zamożność swoję. W tych sklepach które jeszcze starodawny zachowały pozór, mieszczą się już tylko przedmioty codziennego użytku, składy groszowej prawie sprzedaży. Żelazne drzwi strzegą skór, korzeni, wiktuałów i innych produktów, zalecających się nietyle wartością, ile zaspokojeniem koniecznej potrzeby mieszkańców.

Ale zawsze odmienną jest powierzchowność tak sklepu jak i kupca samego. Sklep nie szuka zalety w wystawie, nie myśli bowiem o ściągnięciu z dalszych stron publiczności: kupujący z własnego jego okręgu wystarczają mu; wiedzą oni gdzie go szukać, a przyzwyczajeni do cen rzetelnych, za nic w świecie nie zmieniliby miejsca, gdzie ich ojcowie, tak jak i oni sami, od lat dawnych przywykli zaopatrywać się w potrzeby domowe. Kupiec to przyjaciel, towarzysz, kum i krewny ludności tamecznej; w złej czy dobrej doli był zawsze z nią razem, stanowi jej część składową, nierozdzielną, zna dokładnie wszystkich, którzy codziennie przychodzą do jego handlu i z zadziwieniem spogląda, jeżeli nawinie mu się przed oczy jakaś nowa i nieznana postać. On nie myśli współzawodniczyć z innemi handlami miejskiemi i odbierać im odbytu, ale też nie lęka się żeby czemkolwiek zaszkodzić mu mogły. Gazem olśniewać oczu nie chce, bo do niego i pociemku trafią. Okręt, lew, albo winne grono starczą mu za przynętę, bo pod temi godłami zmała się wychował i też same dzieciom swoim przekaże. Niech się śmieją z modniarek: ze Starego miasta: mają one lepszą i pewniejszą praktykę, aniżeli koleżanki ich z głównych ulic; a pierniki i ciasta tameczne i bez kosztownych ogłoszeń w gazetach znajdą na święta pokup. Tylko ostatnia stara księgarnia Nowoleckiego, w osobie jego spadkobiercy, przeniosła się z tych stron, których była główną prawie i jedyną umysłową podporą. Niestety i Stary Nowolecki, gdyby żył jeszcze, umarłby drugi raz, widząc firmę swoję zuchwale w Krakowskie Przedmieście spoglądającą; on co wszystkich farmazonów za Zygmuntem mieszkających w wiecznej miał nienawiści; on co idąc Miodową ulicą zasłaniał sobie oczy, żeby niewidzieć tego zagranicznego asortymentu książkowego, zuchwale rozwieszającego się poza szybami nowomodnych sklepów; on, zarzucający Wolterowi że pokradł niegodnie dowcipy księdza Bohomolca i biskupa Krasickiego (!) i potem niemi paradował na dworach pańskich.

Na Starem mieście istnieją jeszcze tajemnice, zaginione już gdzieindziej, owych starożytnych ponczków, na których nadworny pasztetnik Szutowski sporą wypiekł sobie fortunę, i tej kawy staropolskiej, której nieznanych przypraw napróżno dopytują się modne kawiarnie i cukiernie przy głównych ulicach. Tylko tak poszukiwane przez przodków naszych marcowe i szlacheckie piwo i tam już nawet, chociaż zwolna, chociaż po zajadłej obronie, ustąpić musiało przed naciskiem bawarskiego, którem duch niemiecki wsącza się powoli do żołądków naszych. Bo szynki piwa bawarskiego, to tylko nowa odmiana parcia na Wschód (Drang nach dem Osten) niemieckich kolonistów.

Stare miasto posiada także na rynku swój targ i osobny, najzupełniej odmienny od innych targów warszawskich. Wszystko tam tańsze, lepsze, a nawet z większem ochędóstwem podane. Staromiejska przekupka wyrosła już do wysokości typu i pozostanie nim, inne bowiem są tylko blademi jej kopiami. Nie śmiejcie się z niej bo ważny to żywioł w społeczeństwie naszem. Pani w domu, a wygadaną i doświadczona w świecie, statystką jest nawet, gdyż nietylko straganowe sprawy ją zajmują, wzrok jej i poza granice rynku sięgać umie. Duchem i krwią, myślą i wiarą zżyła się ona ze Starem miastem i z powietrzem jego. Wznoszące się tam stare domy to dla niej najwznioślejsze pomniki sztuki budowniczej, a kościoły tameczne, to jedyne świątynie Pańskie godne swojego przeznaczenia. Zna one po imieniu całą ludność mrowiącą się tam.

- Pani Wróblewska, prawi, dawno nie kupowała jajek, a będą droższe, dalibóg droższe, bo na kury dziś skweres, niedomagają jakoś.
- A nie wstyd to panu Franciszkowi przechodzić tak koło straganu i nie kupić jabłuszka. Wszak te to dla zdrowia, a tanie, a rumiane, a smaczne, te aż palce oblizywać. Za całą aptekę starczy.
-- Jakże tam z dzieckiem, moja pani Rochowa, czy zdrowsze? No dzięki Bogu, byle ostrożnie. A weź no tam pani dla niego laseczkę chleba świętojańskiego, niech się zabawi robaczek.

A tak z każdą i z każdym.

Nie radziłbym się jednak bardzo z nią targować, ani traktować jej z wysoka, bo zna swoję godność i umie odciąć się że aż w pięty pójdzie. Jeżeli serce dobre, to jeszcze lepiej język zawieszony w gębie. Nie zna żadnych wielmożnych i jasnych i nie dba o nich, bo ich koło siebie nie widuje. Odważna, zuchwała nawet na swoich śmieciach, nikogo się nie lęka i wara jej ubliżyć, bo w ostateczności pięść przyjdzie w pomoc językowi, a pięść doświadczonej krzepkości. Przy tem pobożna, ludzka i uczciwości wielkiej, nie skrzywdzi cię za grosz, swojego dopilnuje, ale cudzego nie pozazdrości.

Taką jest przekupka staromiejska, opatrzność ubogiego ludu, który się u niej za parę groszy i nakarmi i napoi, a w złym razie znajdzie wsparcie i jałmużnę gotową.

Cóż powiedzieć o ogóle ludności tam zamieszkującej?

Są to po większej części ludzie starej daty, przywiązani do miejsca, z którem ich łączy zwyczaj, tradycya, miłość rodzimego kątka. Tam w całej świętości swojej zachowały się przekazane nam przez przodków obyczaje, pobożność i wiara. Służba Boża, jak za dawnych czasów, prym trzyma przed wszystkiem. Nie dla nich zabawy ani rozrywki, które wprowadziły u siebie inne części miasta. Sama nawet młodzież poważniejsza, a z pewnością pobożniejsza tam aniżeli gdzieindziej. Stroje, zbytki, wystawne życie nigdy nie były u nich w cenie wielkiej; bo i nie godziłyby się one z surowym pozorem tych murów starożytnych, do miary których i ludzie zamieszkujący je dokrojeni jakoś.

Życie rodzinne silniej tam spojone; zdawałoby się że ściany tych starych domostw posiadają magnes przyciągający do domowych zajęć i rozrywek. I nie dziwić się że Stare miasto, starcząc samo sobie, zachowało oddzielną swoję fizyognomią. Przypatrzcie się jeno podczas procesyi, albo przy obchodach grobów, kiedy rodziny całe wylegają ze swoich mieszkań, czy was nie uderzą te poważne postacie, to surowe zachowanie się, ta jakaś rodowa cecha wybitna na twarzach, a rzadko kiedy już napotykająca się w ogóle naszej miejskiej ludności. Tam jeszcze nieraz dają się widzieć owi przygarbieni wiekiem staruszkowie, którzy, w jakiemkolwiek położeniu społecznem los ich umieścił, umieją jednak zachować i utrzymać godność siwych włosów, tę powagę patryarcjalną, o którą coraz trudniej pomiędzy nami w epoce pomad farbujących włosy i maści gładzących zmarszczki, w której każdy sili się o jaknajdłuższe przechowanie pozorów dawno ubiegłej młodości. Tę spuściznę po przodkach zostawili oni u siebie nietkniętą, a my ją obdłużyliśmy i szargamy ciągle w smutnych salonowych wysileniach. To też na Starem mieście niema salonów i nie było ich nawet wówczas, kiedy Warszawa wrzała ruchem i zabawą. Gościnność rozszerza komnaty, ale nie przetwarza ich. Komu koniecznie o zabawę idzie w życiu, ten innych, wygodniejszych dla siebie poszuka okolic.

Jeszcze wspomnimy jedną szczególną cechę Starego miasta. Rzadko kiedy tam zamieszka faktor, lichwiarz, w ogóle taki, co się trudni tak zwanemi interesami i z zawikłania drugich, potrafi wyprząść fortunę dla siebie. Każdy z tych panów wie że nie znajdzie tam praktyki dla siebie; łowigroszostwo bowiem nie ulokalizowało się jeszcze na Starem mieście; sumienny zarobek, uczciwa praca, to cecha ludności tamecznej. Kantory i biura agencyjne idą za kapitałem, a bogatsi stronią od Starego miasta, bo im tam niedogodnie. Nawzajem (bo wszystko musi mieć swoję odwrotną stronę) w właściwem Starem mieście (a nie mówimy tu o okolicach bezpośrednio do Wisły przytykających) mniej także nędzy i żebractwa, a nawet ubodzy przy kościołach nie są tak jak gdzieindziej natrętni i zuchwali, bo wiedzą że tam ręka co wspomódz może, zawsze jest otwartą. I dzieje się to naprzekór zwykłym prawom natury, w tem zaciesnionem powietrzu serca silniej biją – bo miłość i wiara je ożywia.