Bielany

Dwa starożytne miasta, Kraków i Warszawa, w pobliżu murów swoich mają swoje Bielany, z kościołami i klasztorami księży kamedułów. I krakowskie i warszawskie leżą w pobliżu jednej rzeki Wisły, ale jakże różne pod względem piękności okolic i widoków!

Bielany krakowskie, na wyniosłem wzgórzu, dają widok cudny na daleki krajobraz. Ze szczytu oglądasz ów gród stary, najeżony wieżycami kościołów i historycznemi mogiłami; za białemi wodami Wisły wychylają się pierwsze garby Karpat, piętrzą się coraz wyżej, a nad niemi wyskakują wierzchołki gór jeszcze wyższych, długo na wiosnę pokrytych białemi czepcami śniegu. Klasztor otacza cienisty las, u stóp którego rozścielają się żyzne czarnoziemy łany.

Warszawskie Bielany, o milę od Warszawy, leżą na jednej płaszczyźnie z głównem miastem królestwa, bliżej Wisły, a z przeciwnego jej brzegu dopiero dostrzegasz nieco podobieństwa do krakowskich, bo widomie rysuje się i uwydatnia wyniosła góra, na której kościół z klasztorem kamedułów wychyla z pośród cienia drzew białe swe mury.

Założenie obu klasztorów dzieli zaledwie lat kilkadziesiąt: na skalistej górze pod Krakowem, powstał w czasach Zygmunta III; na piaszczystem wzgórzu pod Warszawą, za panowania Władysława IV, syna jego.

Król ten, dla spełnienia uczynionych Bogu ślubów i na podziękowanie za odniesione zwycięztwa, funduje tu kościół, a w pobliżu stawia dla siebie domek, gdzie w wolnej chwili oddaje się modlitwie i pobożnemu rozmyślaniu. Wkrótce za przykładem monarchy osoby możniejsze do 20 na Bielanach założyły podobnych domków. Jan Kaźmirz dokończa budowy klasztoru 1667 i konstytucyą na sejmie warszawskim tegoż roku zatwierdza ojcom kamedułom wszystkie przywileje odgraniczenie gruntów od starostwa warszawskiego i dochód z przewozu na Wiśle pod wsią Żeraniem. (Volumina. Legum T. IV p. 967). Król Michał Korybut lubił to ustronie i w niem swe serce złożyć polecił.

Bielany tak przyrosły do serca Warszawian, jak i Czerniaków, z tą różnicą, że odpust u kamedułów trwa tylko dni kilka, zacząwszy od Zielonych Świątek, gdy w Czerniakowie blizko cztery tygodnie. Skromniejszy jest ten ostatni, bo nie gromadzi do razu takiej massy gości wszystkich warstw społeczności naszej, jak drugi dzień Zielonych Świątek na Bielany.

W y ż s z y  t o n, to jest bogatsze rodziny panów lub przemysłowców, zostawia właściwym mieszkańcom Warszawy, rzemieślnikom, niańkom i mamkom dzieci swoich, skromny Czerniaków: dla siebie zachowuje Bielany, aby tam z całym przepychem wystąpić. Na drodze do Czerniakowa tłumy tylko piesze ochoczo spieszące ujrzysz, rzadko pojazd lub dorożkę warszawską. Świat wyższy niema po co spieszyć do Czerniakowa, bo któż tu będzie podziwiał świetność strojów, wystawność pojazdów i koni?

Od kiedy te przejażdżki na Bielany weszły u nas w modę, z pewnością oznaczyć trudno. Był zwyczaj dawny, że w poniedziałek Zielonych Świątek mieszczanie Warszawy przepływali do wsi Golędzinowa, (dziś na Pradze ulica Golędzinowska) na drugą stronę Wisły, gdzie odbywało się wesele ubogiej lecz cnotliwej córki jednego z mieszkańców Starego-miasta. Był to obchód całe miasto poruszający. Promy i lodzie z masztami, strojnemi to w zielone gałązki brzeziny, to mnóstwem wstąg różnóbarwnych, przewoziły tłumy ochoczych na tę uroczystość, poprzedzone łodziami, na których brzmiały kapele. Po ukończonym obrzędzie, wójt staromiejski zbierał posag dla nowozaślubionej, i ten bywał nieraz znaczny.

Za smutnych czasów króla Jana Kaźmirza, jak pisze Stanisław z Łazów Duńczewski, sławny wydawca kalendarzów, kiedy Szwedzi srodze gospodarzyli po tamtej stronie Wisły, Warszawianie już nie popłynęli do Golędzinowa, ale obrzędu dawnego w lasku bielańskim dopełnili. Nie było wtedy zwykłej radości i wesela, wszystkich oblicza posmutniały, bo coraz boleśniejsze wieści nadbiegały ze wszystkich stron kraju; a gdy kapela przy tym obrzędzie zabrzmiała, umilkła zaraz na okrzyk zgrozy i trwogi, gdy przy zachodzie słońca ujrzano po drugiej stronie Wisły płonące strasznym pożarem okoliczne wioski i domy, dosłyszano wrzawę wojenną i strzały ręcznej broni!

Łukasz Gołębiowski wyprowadza ztąd domysł, że zapewne od tej pory w tym dniu zaczęto odwidzać Bielany, nie dla samego już tylko nabożeństwa. Przecież stare podania, które słyszałem od sędziwych mieszkańców Starego-miasta, co innego mówią. Za dawnych czasów. (tak brzmi tradycya) las bielalański był wielką puszczą i pochłaniał w sobie całą okolicę.Warszawy, aż do Willanowa, czyli drugiego wybrzeża Wisły. W kniei tej ogromnej, gdzie tury i żubry bujały stadami, podobnie jak wilki, niedźwiedzie i rysie, gdzie bobry miały liczne swoje legowiska, udzielni książęta mazowieccy polowali często. Jeden z nich, imieniem Kaźmirz, zapędzony za zwierzem, zabłąkał się i nie mógł trafić do swego orszaku. Wielce strudzony, pod wysoką górą napotkał zdrojowisko i zaspokoił piekące pragnienie, a wdarłszy się na szczyt góry, usnął pod starą sosną.

Jak długo spał, nie pamiętał, ale gdy się obudził, otrzeźwiony promieniem słońca, usłyszał najprzód brzęk rojów pszczół dzikich, co liczne barcie miały w pniach odwiecznych sosen, a niedługo potem odbiło leśne echo po rosie kroplistej pieśń pobożną. Zerwał się na nogi, i niedaleko ujrzał małą kapliczkę drewnianą z modrzewia, a na jej progu modlącego się pustelnika, co w tej puszczy oddawna zamieszkał. Pomodlił się z nim razem, za jego przewodem wydostał się na drogę i wrócił szczęśliwie do Warszawy, gdzie go dwór niespokojnie oczekiwał. Książę opowiedział rzecz całą. Zaraz nazajutrz z dworem ruszył napowrót do puszczy, trafił łatwo do kaplicy, znalazł pustelnika, i hojnie go opatrzywszy, kazał naprawić kapliczkę już chylącą się do upadku. I odtąd to Warszawianie zaczęli od pierwszych dni wiosny do jesieni nawidzać Bielany, później zaś te pielgrzymki pobożne rozpoczynali od Zielonych Świątek. Zwyczaj ten odwieczny miał spowodować króla Władysława IV, że tu wybrał miejsce na kościół i klasztor księży kamedułów. Na tem kończy się miejscowe podanie.

Lasy bielański i marymoncki, połączone z sobą, stanowiły kiedyś dobrą knieję, pełną grubego zwierza, i w niej często polować lubił król Jan Sobieski. W roku 1683, gdy w pałacyku marymonckim, dotąd istniejącym, zmęczony łowami spoczywał, poseł cesarza austryackiego upadł przed nim na kolana, błagając bohatera, ażeby od zguby ocalił Wiedeń, a obecny nuncyusz papiezki dodał, żeby ratował chrześciaństwo. Wtedy król, wzruszony do głębi serca, dał słowo zezwalające.

Królowie z domu saskiego, August II i syn jego August III, za bytności swojej w Warszawie odwidzali Bielany w drugi dzień Zielonych Świątek. Ale głównie utrwalił ten zwyczaj w wyźszem społeczeństwie naszem król Stanisław Poniatowski.

Monarcha ten, który, jak wiadomo, nadzwyczaj lubował się w naśladowaniu dworu i zwyczajów wersalskich, chcąc wytracić do szczętu grube sarmackie obyczaje, a ogładę i oświatę francuzką w całej Polsce zaszczepić, starał się uświetnić tę przejażdżkę, bo to przypominało Longchamp paryzki. Występował więc okazale i uroczyście na ten dzień w przejeździe do Bielan, a panie i panowie polscy przesadzali się w zbytkowych strojach, pojazdach i uprzęży. Ale wtedy tylko damy jechały w pojazdach; jak przed karetą królewską, tak przed ich końmi biegli bogato przystrojeni laufry, z pejczami w ręku, w czapkach zdobnych strusiem i piórami; mężczyźni zaś wszyscy towarzyszyli konno, wyjąwszy sędziwych panów i senatorów. Rozmaitość ubiorów to cudzoziemskich, to polskich, mundury wojskowe i przepyszne stroje pań, służba dworska, ogromnego wzrostu hajduki i pajuki, straż zbrojna otaczająca króla, wśród tłumu ludu, wszvstko to tworzyło obraz godny pędzla malarza.

Stanisław August, po przyjeździe na Bielany, wchodził najprzód do kościoła, po wysłuchaniu nabożeństwa nieszpornego odwidzał domy pustelniczych zakonników, a następnie, używając przechadzki, przypatrywał się rozmaitym zabawom ludu.

Po podziale kraju, kiedy Warszawa opustoszała, a wspaniałe w niej pałace poszły w ruine, za czasów rządu pruskiego, świetność Bielan upadła. Lud małemi tylko gromadkami szedł na nabożeństwo. Odżyły one dopiero po utworzeniu księztwa warszawskiego. R. 1810 przypomniał dawne Bielany. Fryderyk August król saski, książe warszawski zwidził je w czasie Zielonych Świątek; świetny mu wtedy orszak towarzyszył, a lud tysiącami wybiegł, witając serdecznemi okrzykami ulubionego monarchę. I w późniejszych także czasach przejażdżki do Bielan odznaczały się blaskiem i przepychem; liczono nieraz pojazdów do 4000, konnych jeźdźców do tysiąca, a pieszego ludu do 70,000. Od lat trzydziestu, lubo zwyczaj przetrwał, przejażdżki i przechadzki do Bielan zaledwo przecie przypominają dawną świetność i wesołą ochotę ludu.

Bo jakaż wtedy, bywała ochota, co za gwar i ścisk to na drodze głównej, to na ścieżkach i w samym lesie!

Kilkadziesiąt szałasów i namiotów zalegało plac przed kościołem, a wszystkie przepelniali goście z Warszawy. Nie mówimy tu o poczciwych naszych chłopkach, bo ci pod murem kościelnym na uboczy, zebrani w oddzielnej drużynie, wyszukawszy zielonej darni, wesoło się bawili, skacząc po nucie wiejskiego skrzypaka.

Pamiętamy dudarzy karpackich, co niemałe grono zwabiali do siebie, siwego lirnika, niebieskim plaszczem zwanego, co przygrywając usiadłszy pod drzewem, śpiewał. stare dumy o królu Sobieskim i o najezdniczych Szwedach, szturmujących do cudownego klasztoru częstochowskiego. Banda cyganów z uczonym niedźwiedziem zbierała w koło siebie ciekawy lud i dziatwę, a w kilkudziesięciu szałasach grzmiała potężnie muzyka, tłumiąc się wzajemnie i bijąc o mury samotnego klasztoru ojców kamedułów.

 Nigdzie większej rozmaitości nie widziałeś jak na Bielanach w owych świetnych czasach; po ubitych ścieżkach w lesie przepych. i zbytek panował; stroje kosztowne i bogate zwracały oczy; w szałasach na piasku pijana wrzała ochota, a w odosobnieniu, przy murze ogrodowym, wieśniacy i wieśniaczki z blizkich okolic Bielan, z piosnką wesołą choć krzykliwą, której serdecznie wtórował grajek, objawiali swą radość niekłamaną w pląsach i tańcu.

Lud warszawski rozpoczyna pielgrzymkę na Biebny od niedzieli rano, to jest od pierwszego święta; dlatego kramarze i przekupnie wcześnie przygotowują się w szałasach i pod namiotami na przyjęcie licznych gości.

Dawniej w dnie tylko Zielonych Świątek przystęp do kościoła bywał i kobietom dozwolony, gdy w innym czasie modliły się one tylko w buchcie klasztornej. Z czasem zwolniała ta surowość kamedulska.

Przechowały się dotąd i ta sosna, i ten sam dąb ulubiony, pod któremi chwile wolne od zatrudnień urzędowych, w dnie pogodne do późnej jesieni, przepędzał Stanisław Staszic, czytując książki i kreśląc w nich notatki ołówkiem.

Panowała tu zwykle cisza uroczysta; po gwarze bowiem Zielonych Świątek, podczas których cała niemal ludność Warszawy przepełniała i las i kościół, rzadki gość odwidzał tę odległą okolicę Warszawy.

Miał Staszic widok piękny i otwarty na Wisłę i dalekie jej okolice; słuchał szumu tych starych sosen i starszych dębów, do którego z rana i nad wieczorem łączył się głos dzwonu z klasztoru kamedułów; słuchał z upojeniem to gwaru ptastwa, to wesołego okrzyku i pieśni krakowskich flisaków płynących po rzece. Ukochał też tę ustroń i polecił w testamencie, ażeby zwłoki jego pochowano przy tutejszym kościele. I spełniono ostatnią wolę wielkiego męża. Zwłoki jego, złożone w prostej drewnianej trumnie, przeniesione na ramionach czczącej zasługi Staszica młodzieży, spoczęły w ziemnej mogile przy lewej ścianie kościoła bielańskiego.

Na nizkiem podmurowaniu leży duży, prostokątny kamień, z tym napisem:

"Stanislaw Staszic. Ur. r. 1755 + 20 stycznia 1826."

Widziała Warszawa wiele wspaniałych i uroczystych pogrzebów, ale równie wielkiego w swojej prostocie, nie oglądała nigdy. Dzień był pogodny, śnieg biały pokrywał ziemię, a lekki przymrozek orzeźwiał powietrze. Drogę do grobu milową napełniał tłum narodu, kilkadziesiąt tysięcy wynoszący. Próżny karawan postępował zwolna, a dostojnym zwłokom towarzyszyły chóry kapłanów. Pierwszy to raz tak liczne tłumy zaludniły las bielański, z opuszczoną głową, z załzawionemi oczyma, z cichem westchnieniem w zbolałej piersi, a jęk tysiąców połączył się z żałobną pieśnią kapłanów, z ponurym szumem sosen okrytych kryształami śnieżnemi, gdy drewnianą trumnę ze zwłokami wielkiego męża spuszczano w łono ziemi, którą tak ukochał i dla której pracę całego życia swego poświęcił.