Instytut Głuchoniemych...

KSIĄDZ JAKUB FALKOWSKI I INSTYTUT GŁUCHONIEMYCH I OCIEMNIAŁYCH w WARSZAWIE

Na każdej prawie ulicy stołecznego grodu naszego spotykać nam się przychodzi z jakim zakładem miłosierdzia. Tu gmach poświęceniem jednego biednego kapłana wystawiony wychowuje tysiące opuszczonych niemowląt; tu dom żywiący ubogich starców; tu miejsce dobrowolnej pokuty dla nieszczęśliwych istot, które upadły aż do wyzucia się ze wstydu niewieściego; tu znowu szpital, tu ochronka, tu żłobek, tu przytulisko dla nędzy nie mającej własnego dachu. I długo przychodnia każdego oprowadzać po mieście i wiele mu rozpowiadać musimy, jeżeli chcemy go wtajemniczyć w to życie miłości naszej Warszawy. Względem czytelnika naszego jednak będziemy względniejsi, i jak na ten raz, zamierzamy uwagę jego zająć jednym tylko takim przybytkiem miłości bliźnie go i jednym człowiekiem, któremu ten przybytek zawdzięczamy.

Głuchoniemi , w społeczeństwie smutnemu bardzo ulegali losowi, i to przez długi szereg wieków, byli bo wiem zostawieni samym sobie. Świat pogański obojętnię patrzył na ich nieszczęście. :Miłość chrześciańska nawet dopiero w zeszłem stuleciu podała im rękę pomocy. A nie idzie ztąd żadna ujma miłości, tej wielkiej potędze chrześciańskiej, która tyle ran społeczeńskich zagoiła i która ich tyle ciągle goi: milość nie mogła ponieść od razu pomocy głuchonicmym, bo do tak trudnego dzieła trzeba było jeszcze doświadczenia wieków.
Żyli więc opuszczeni głuchoniemi życiem smutnem, ciemnem, środkującem między nocą instynktu, a półświatłem rozumu. Słowo, ten tajemniczy węzeł łączący umysł z umysłem, serce z sercem, to źródło prawdy i umiejętności dla każdego pojedynczego człowieka, nie mogło, dla wady organizmu, przeniknąć do ich duszy, aby tam wnieść światło i rozbudzić uśpioną myśl. W głębokiem milczeniu, bez poznania celu życia, nie zamieniwszy z nikim słowa miłości i braterstwa, dobiegali ci biedni niewolnicy ciała kresu swego żywota. Ztąd imiona mężów którzy pierwsi otworzy1i wrota tym nieszczęśliwym do życia społeczeńskiego, zajmując się ich nauczaniem, pozostaną na zawsze otoczone tą czcią, jaka się należy wielkim dobroczyńcom ludzkości. 

U nas takim mężem był ksiądz Jakub Falkowski. Urodził się on r. 1774 we wsi Budlewie, w obwodzie dzisiejszym białostockim. Szkoły ukończył w Drohiczynie u księży pijarów, do których zgromadzenia wstąpił 1792 r., a po odbytych studyach zakonnych, r. 1785 kolejno pełnił obowiązki nauczyciela w Łomży, Drohiczynie i Szczuczynie. Obok niepoślednich zdolności i zamiłowania pracy okazywało się to żywe współczucie dla każdej niedoli ludzkiej, które rozwijając się pod ciepłem żywej wiary, zamieniło całe późniejsze jego życie na szereg samych czynów miłości. Uczniem jeszcze szkoły drohiczyńskiej będąc, bolał już nad drobnemi kłopotami i potrzebami uboższych od. siebie kolegów, i sam niezamożny, chętnie ponosił dla nich ofiary, na jakie go wówczas stać było.

Pierwsze kazanie, jakie miał po ukończonym nowicyacie, było tak gorącem słowem miłości, iż nietylko ogólne wywołało w słuchaczach wzruszenie, ale nieprzyjaciela ojca młodego kaznodziei skłoniło do publicznego przeproszenia i do nagrodzenia tych wszystkich przykrości, jakich sąsiad możny względem biednego zagrodowca poprzednio się dopuszczał. Za pierwszem przemówieniem pokazała się w nim potęga tego słowa miłości, które później przeniknąć miało aż do duszy głuchych, przezwyciężywszy swą siłą wszystkie przeszkody natury. Powołanie kapłańskie i nauczycielskie jakiemu się ks. F. oddał, przedstawiało obszerne pole działania, tu też pokazał się on i ojcem i bratem uczącej się młodzieży, wnikając w jej potrzeby, dzieląc się z nią swem światłein, swem sercem i swemi szczupłemi zasobami. W tym właśnie peryodzie, gdy był nauczycielem w Szczuczynie, Opatrzność postawiła mu na drodze życia siedmioletniego niemowę, Piotra Gąsowskiego. W czułem sercu ks. F. powstała myśl zajęcia się nauką tego upośledzonego od natury dziecięcia, i spotkanie to dało krajowi naszemu pierwszego nauczyciela głuchoniemych. Tak samo we Francyi spotkaniem dwóch dziewczynek głuchoniemych w księdzu de l'Epee obudziła się myśl podobnegoż nauczycielstwa. Nie od razu jednak ks. F. mógł się wziąć do swego dzieła. Radzca Zolner, wizytujący r.1803 szkołę szczuczyńską zostającą podług ówczesnego podziału kraju pod rządem pruskim, zwrócił swą uwagę na młodego kapłana, przedstawił go rządowi jako obiecującego wiele nauczyciela, i wkrótce ks. F. wysłanym został do Berlina, dla uzupełnienia wyższych wiadomości naukowych. Wtenczas to z myślą o swym Piotrze Gąsowskim odwidzał często instytut głuchoniemych w stolicy Pruss, choć z odwidzin. tych żadnej nie odnosił korzyści, metodę bowiem nauczania tajemnicą; jeszcze przed obcemi wówczas pokrywano. R. 1804, powróciwszy na nauczyciela do Drohicz:yna, zabrał z sobą głuchonieme dziecię, i odtąd właśnie rozpoczęła się ta jego mozolna droga nauczycielstwa głuchoniemych. Jeżeli dziś jeszcze, przy wszelkich ułatwieniach i pomocach wydoskonalonej metody, nauczanie to z tyloma trudami jest połączone, iż te jedynie miłością szczęśliwie pokonane być mogą, to jakże mozolić się musiał ks. F., jakże do zniesienia tych mozołów wielkiem jego serce i silną jego wola być musiała, skoro brał się do dzieła swego bez żadnej znajomości sposobu nauczania. Wszystkie godziny wolne od pracy szkolnej poświęcał swemu wychowańcowi; usiłowania jednak wszelkie były daremne, póki nie wpadł na myśl podania głuchoniememu pojęcia różnego znaczenia dźwięków, z różnego układu ust mówiącego. Myśl tę długą pracą rozwinąwszy, na wzór znanej już poprzednio metody niemieckiej Heinekego, w przeciągu lat trzech ucznia swojego na takiej postawił stopie, iż ten mógł czytać, rozumieć to co czyta i z ust mówiącego zbierać wymawiane wyrazy. R. 1807, po objęciu rektorstwa szkoły szczuczyńkiej, ks. F. pomieścił tu swego wychowańca, który odtąd wspólnie z inną młodzieżą naukowe odbierał wykształcenie, a znakomitemi postępami swemi zwracał na siebie ogólną uwagę. Głuchoniemy taki był u nas wówczas nadzwyczajnem zjawiskiem; wizytujący też szkołę szczuczyńską nie omieszkiwali donosić o tej osobliwości Najwyższej izbie edukacyjnej. W skutek tych doniesień ks. F. r. 1809 wezwanym został do Warszawy, dla naocznego wykazania sposobu i rezultatów swego nauczania. Wtenczas to powstała u nas myśl założenia instytutu dla głuchoniemych i warszawskie Tow. przyjaciół nauk ogłosiło w złotym medalu nagrodę dla pierwszego założyciela tego instytutu. Ks. F. rozbudził więc poczucie obowiązku ciążącego na społeczeństwie względem tych nieszczęśliwych, ale sam zyskawszy pochwały ogólne, wrócił do dawnych zatrudnień, do swojego rektorstwa w Szczuczynie. Pracował wiele dla ubogiej młodzieży, zbierał wsparcia, zakładał i objeżdżał szkółki elementarne, zgromadzał do siebie nauczycieli tych szkółek, zgromadzonych swem doświadczeniem pedagogicznem oświecał, swem gorącem słowem dla sprawy ludu zagrzewał; o głuchoniemych jednak zdawał się już, po ukończonem wykształceniu Gąsowsldego, nie myśleć więcej. Tow. przyjaciół nauk bez wątpienia miało na myśli ks. F. ogłaszając swoje premium, ale ten nie sięgał wcale po nie. Dla ludzi powszednich było aż nadto wiele przeszkód odstraszających od podjęcia rzuconej myśli, ale ks. F. nie był człowiekiem powszednim, życie jego całe dostatecznie o tern przekonywa. Nie praca go też odstręczała, bo pracą żył ciągle; nic brak funduszów, bo wierzył w Opatrzność i w serca ludzkie: odwodziła go od tego jedynie pokora, pokora głęboka, naiwna, jaką tylko żywić mogą dusze czyste i proste tych, którym obiecane jest królestwo niebieskie. Pokora ta ukrywała wiele jego dobrych uczynków, a zdobiła wszystkie. Pokora ta podała mu miano Jakuba grzesznego, jakiem lubił się sam nazywać, gdy go zewsząd otaczano czcią i honorami. Pokora ta podyktowała mu owe nieporównanej prostoty i szczerości słowa, jakie czytamy w jego Wzmiance o początku i posltępie Instytjtu etc. "rzetelność wymaga, mówi on, abym wyznał, że trafem na przewodnika instytutu przeznaczony, najmniej do jego wzrostu przyczynić się nie zdołam, a opieszałością moją postęp jego wstrzymując, pochwały i nagrody cnotliwym współpracownikom należne, niegodnie odbieram. Każde pomyślenie o tern zawstydza mnie sprawiedliwie i bojaźnią przeraża, abym nie był pociągniony przed Bogiem do odpowiedzialności za przywłaszczanie sobie cudzych zasług." Tak mówił ks. F. wtenczas, gdy już instytut był założony jego poświęceniem; po uwieńczonej pomyślnym skutkiem pracy, opieszałym i nieudolnym się nazywa, naturalną więc było rzeczą, że wtenczas gdy wszystko było dopiero do zrobienia, nie porywał się do wielkiego dzieła, zostawiając je zdolniejszym od siebie.

 Nizko sadził o sobie pokorny kapłan, ale wysoko cenili go ci, którzy byli wówczas przy sterze spraw publicznych. Izba edukacyjna r. 1815 wezwała go do przyjęcia na siebie tego ciężaru, pokora wymówką już być nie mogła, gdy nie on sam, ale najświatlejsi swojego czasu ludzie byli sędziami pytania, czy nauczyciel Gąsowskiego może być u nas założycielem instytutu głuchoniemych. Ks. F. przyjął wkładany na siebie obowiązek, ze szczupłym zasiłkiem udał się do Wiednia w celu obeznania się z metodą uczenia, a po rocznym b!izko tam pobycie i po zwidzeniu innych tego rodzaju zakładów niemieckich, powrócił do kra ju wraz z trzema głuchoniemymi, których miał z sobą za granicą, gotów już do założenia instytutu.

Ale bieda w zarodku zaledwie że nie zniszczyła całej przyszłości nowego zakładu. Póki ks. F. był w Wiedniu, od niedostatku osłaniała go opieka tam bawiącej księżny Lubomirskiej, lecz za przybyciem do Warszawy ujrzał się zupełnie opuszczonym. Wytrzymał jednak tę próbę. Na poddaszu u krawca przy ulicy :Mariensztad wynalazł dla siebie i dla swoich uczniów tymczasowy przytułek i ztąd bronił się nietylko biedzie, ale i potwarzy jaka przyczepiła się do zacnego kapłana. Zarzut, iż instytut wiedeński za pieniądze dał mu świadectwo o jego zdolnościach w nauczaniu głuchoniemych, okazał się wkrótce najniesprawiedliwszym, ale bieda nie ustawała; otrzymawszy więc zasiłek tysiąc złp. wynoszący, udał się do Szczuczyna, aby tam z dawniejszą swą posadą rektora połączyć obowiązki nauczyciela głuchoniemych. Wkrótce zrzekł się jednak rektorstwa, oddając się wyłącznie głuchoniemym, których miał przy sobie w Szczuczynie aż do 15 września 1817 r., kiedy na wezwanie b. kom. rz. wyzn. rel. i ośw. publiczn. przeniósł się do Warszawy. Tu najprzód zamiarem było ks. F. dla braku funduszów założyć tylko szkołę dla przy chodnich głuchoniemych, ale napływ tego rodzaju nieszczęśliwych, ubogich po największej części, skłonił go do urządzenia dla nich wspólnego mieszkania, w któremby nie tylko naukę pobierali, ale .gdzieby zarazem i potrzeby ich były zaopatrzone. Wyznaczona wówczas etatem summa 12000 złp. wraz z dobroczynnemi ofiarami dostateczną się okazała do otworzenia instytutu d. 23 paźdz. 1817 r. Instytut nowy mieścił się początkowo w dwóch pokoikach w pałacu Kaźmirowskim, zkąd wkrótce przeniesionym został do kamienicy pod nr. 391 na Krakowskiem - Przedmieściu. Ks. F. żył tylko dla swego instytutu. Cała jego pensya, wszystko co zrobił lub wyprosił, szło na opędzenie potrzeb nowego zakładu, ale przy pomnażającej się liczbie wychowańców i nauczycieli, wszystko to jeszcze nie wystarczało.

Głód w literalnem znaczeniu zagrażał nieraz instytutowi: Na biednego kapłana naszego przychodziły wówczas chwile gorzkiej zgryzoty i znużenia wśród tej ciągłej walki ż potrzebami materyalnemi. Wówczas przemyśliwał o porzuceniu wszystkiego i schronieniu się do klasztoru. Ale takie zniechęcenie i osłabienie przemijało prędko. Opatrzność znękanemu kapłanowi zawsze podawała jaką niespodzianą pomoc, a z bolesnych chwil duchowego przesilenia wynosił większy jeszcze zasób siły do pracy i ufności w opiekę Bożą nad swemi nieszczęśliwymi. Od czasu też powołania go na członka warsz. Tow. prz. nauk, i wręczenia mu złotego medalu przez toż Towarzystwo (3 maja 1819 r.) pomyślniejsze poczęły mu sprzyjać okoliczności Roku 1820 arcybiskup warszawski Hołowczyc parafią Solec dał mu w zarząd, i tym sposobem przysporzył dochodów, które podparły zasoby instytutu. Instytut rozwijał się coraz silniej. Ks. F. marzył już o osobnym domu dla głuchoniemych, jako o niezbędnym warunku dalszego postępu. Długoby jednak przyszło jeszcze czekać na spełnienie tych planów, gdyby nie odwidziny Najjaśniejszego Cesarza i Króla Aleksandra I w nowym zakładzie r. 1822. Wtenczas to, zapytany czegoby życzył sobie, ks. F. prosił Monarchę o fundusz na wybudowanie gmachu instytutowego.

Z wyznaczonej na ten cel summy 124,000 złp. przy ulicy Wiejskiej Ner 1737 stanął front dzisiejszego gmachu, oficyny zaś dawniejsze przerobione zostały na warstaty. Nie mogła jednak powyższa summa wystarczyć na ukończenie budowli; ks. F. spodziewał się, że składki dobrowolne, w kraju całym zbierane, dopełnią tego funduszu. Zawiódł się jednak tą razą. Ofiary były szczupłe i nieliczne i częstokroć dochodziły rąk jego wraz z dopiskami, które boleśnie go dotykały. Dokończenie przeto budowy pozostawił ks. F. następcom. Wewnątrz nie ustawała jednak jego gorliwość. W celu przyswojenia swemu instytutowi wszelkich ulepszeń zagranicznych, odbył jedną jeszcze wy cieczkę z czterema głuchoniemymi. Serce ks. F. zupełnie przylgnęło do nowego zakładu, nie pomijał więc niczego coby do jego wzrostu przyczynić silę mogło. Roboty było wiele, bo i pasterskie obowiązki w otrzymanej nowej parafii św. Aleksandra wymagały także czasu, tem więcej, że ks. F. obowiązki te spełniał z całą sumiennością dobrego pasterza; a jednak znalazł zawsze dosyć chwil wolnych dla swoich głuchoniemych. Uczył nauczycieli, uczył dzieci, a nawet i bawił się z niemi, wynajdując coraz nowe, coraz pożyteczniejsze dla umysłu i serca dziatek rozrywki.
Ale długie lata pracy stargały mu zdrowie. Roku 1831 usunął się od zarządu instytutu, zatrzymawszy tylko probostwo św. Aleksandra aż do r. 1837, w którym otrzymał emeryturę. Ks. F. uważał urząd jako służbę dla społeczeństwa; gdy czuł, że służyć już tak dobrze i tak gorliwie jak poprzednio nie pozwalało mu ciało, schodził dobrowolnie z urzędu, ustępując nowym i świeżym siłom miejsca do pracy. Złożywszy jednak urząd rektora instytutu, nie zmienił swoich ojcowskich dla niego uczuć; do końca prawie życia był pomocą temu ukochanemu dziecięciu swych trudów. Pięć lat jeszcze bezpłatnie pełnił zastępczo obowiązki nauczyciela, a dochody jakie mu pozostawały od szczodrej daniny ubogim składanej, szły do kassy instytutowej. Przełożeni instytutu wymawiali się od tych datków; bolało ich, że ten który całe swe życie i zdrowie swoje oddał dla instytutu, ogołaca się i teraz dobrowolnie z funduszów, nie dbając o potrzeby chylącego się ku grobowi ciała. Ks. F. umiał jednak zawsze na swojem postawć. Gdy nie przyjmowano od niego datków pieniężnych, on nadsyłał kupione za te pieniądze narzędzia lub sprzęt jaki dla instytutu przydatny. W r. 1842 wysłali go lekarze do wód maryenbadzkich; w podróży tej, z wielkim dla osłabionego zdrowia trudem, zwidzał jeszcze zakłady niemieckie, dla dostarczenia swemu instytutowi nowych spostrzeżeń.

Ostatnie lata swoje spędził w Guzowie, w pośród rodziny wielbiącej cnoty zasłużonego starca, który i w tern miejscu spoczynku umiał znaleźć sobie pożyteczne zajęcie. Ks. F. żył miłością i nauczaniem, więc i tu musiał uczyć i biednych wspierać. Miejscowa szkółka elementarna była dla niego ostatniem polem pracy. Na jej codziennem odwidzaniu i na roznoszeniu wsparcia po chatach wieśniaczych, cicho płynęły mu ostatnie dni żywota. Na kilka jednak miesięcy przed śmiercią wrócił do Warszawy, do swojego instytutu, modlitwą gotując się na przejście do innego życia. Dnia 2 września 1848 r. dziatki głuchonieme wraz z rektorem i nauczycielami otoczyły łoże swojego dobroczyńcy, aby od niego otrzymać ostatnie już błogosławieństwo. Bóg dał mu w chwili zgonu pociechę wielką: umierał w pośród tych dziatek, dla których szczęścia żył; umierał w pośród tych mężów, którzy z nim trudy życia dzielili; widział że przyszłość instytutu zapewniona, w spokoju więc duch jego opuszczał ciało. 

W żywocie tym ks. F. pominęliśmy wiele szczegółów, sądzimy jednak iż dostatecznie daliśmy poznać ducha zacnego kapłana, co przyszło nam tem łatwiej, że nie potrzebowaliśmy się trudzić przenikaniem w jego myśli i pobudki jego czynów. Jego myśli były proste, jego czynów pobudką miłość Boga.i bliźniego. Ksiądz arcybiskup Woronicz nazywał go cnotą chodzącą; my na skreślenie charakteru księdza Falkowskiego użyjemy trzech tylko wyrazów: miłość, pokora i prostota.

Ks. F. nie był literatem, życie czynne nie pozwalało mu na to, pozostawił jednak po sobie, oprócz kilku książek do nabożeństwa, prace następne: Rozmaitości ofiarowane dzieciom, Izydor, książka dla ludu.
W rękopiśmie pozostało tłumaczenie znacznej części czterotomowego dzieła Jagera o wychowaniu głuchoniemych, Kwiaty na pustyni, Jaskinia Beatusa, tłum. z niemieckiego, Historya świata do czytania dla ludu i kilka słowników dla głuchoniemych. Duch w tych pracach ten sam, jaki był w życiu jego całem; wszędzie przebija chęć przyniesienia pożytku dzieciom, ludowi i swoim głuchoniemym.

Po ks. F. zarząd instytutu sprawował aż.do 1837 r. Wysocki Wawrzyniec, po którym przez pół roku zastępczo zarządzał Wądołowski, dopóki nie objął urzędu tego dzisiejszy rektor ks., Jozafat Szczygielski, który ofiarami przez siebie uzbieranemi dokończył budowy instytutu. Instytut, jako zakład naukowy porównany ze szkołami wojewódzkiemi, zostawał
pod opieką b. k. r. w. r. i oś. publ., dopóki w r. 1842 nie przeszedł pod zarząd rady głównej opiekuńczej zakładów dobroczynnych. Do składu naukowego instytutu, oprócz rektora, należy 9 nauczycieli, kapelan, dwóch kol1aboratorów i ochmistrzyni dla oddziału żeńskiego. Porządku pilnuje dozorca i jedna dozorczyni. Głuchoniemi uczą się religii, wymawiania, języka polskiego, arytmetyki, geografii, kalligrafiji, hist. naturalnej, rysunków, gimnastyki i rzemiosł, odpowiednio do usposobienia wychowańca lub woli
opiekunów: stolarstwa, tokarstwa, introligatorstwa, szewctwa i krawiectwa; dziewczyny uczą: się ręcznych kobiecych robót.. Obecnie w instytucie znajduje się chłopców 75, dziewcząt 42; do szkoły niedzielnej, zostającej pod kierunkiem kapelana, dochodzi z miasta terminatorów 17; na nauki klassowe przychodzących jest dzieci 4 chrześcian i 5 mojżeszowego wyznania.

Przy instytucie głuchoniemych mieści się i instytut dla ociemniałych. Ks. Falkowski, za pierwszym swym pobytem w Wiedniu, powziął zamiar założenia n nas tego instytutu, i w rzeczy samej dwa razy chciał zamiar swój przywieść do skutku, r: 1822 i 1827, ale w obu razach, dla braku funduszów, szkołę tę zamknąć był zmuszony. Teraźniejszy dopiero rektor ks. Jozafat Szczygielski, w myśl ks. Falkowskiego działając, z, zebranych darów osób dobroczynnych otworzył instytut ten d. 1 października 1842 r. Nauczyciele głuchoniemych, są zarazem nauczycielami ociemniałych, z dodaniem osobnego nauczyciela muzyki i śpiewu. Obecnie ociemniałych znajduje się w instytucie 23 chłopców i 5 dziewcząt. Fundusz instytutu stanowi 90 stypendyów dla głuchoniemych i 35 dla ociemniałych. Stypendya te, częścią płatne ze skarbu królestwa, częścią z kass miejskich, razem wynoszą summe roczną 15,500 rsr. Prócz tego instytut pobiera ze skarbu królestwa 3165 rsr. na płacę nauczycieli i 1800 rsr na ękstraordinarya. Kapitały od których instytut pobiera procent, ulokowane częścią w banku, częścią na hypotekach, wynoszą 36,707 rsr. 18 kop.

Dotychczas zapisanych w instytucie było 548 głuchoniemych i 46 ociemniałych. Tyle istot wróconych Bogu i społeczeństwu najwymowniejszą jest pochwałą ks. Falkowskiego, jakkolwiek zamiary jego dalej sięgały jeszcze.

Instytut warszawski tylko pewną liczbę głuchoniemych utrzymywać. może, a ks. F. chciał dobrodziejstwo wychowania rozszerzyć do wszystkich tych nieszczęśliwych w kraju naszym. Podał więc myśl godną tak wielkiego miłośnika ludzkości, aby po seminaryach duchownych i w instytucie nauczycieli elementarnych do nauk zwykłych dołączano wykład instrukcyi głuchoniemych. Duchowieństwo przeto parafialne i nauczyciele elementarni dopełniliby, podług myśli ks. F., tego, czemu instytut warszawski, pomimo znakomitego swego rozwinięcia, podołać nie jest wstanie. Myśl ta dotąd oczekuje jeszcze na swoje urzeczywistnienie.